Nałogiem i pomyłką jest postrzeganie świata jako zlepka materii.

Galeria

Polska to piękny kraj.





Wróciłam. Chyba na dobre acz niechętnie ;) Bo najchętniej pobyczyła bym się nad morzem całe wakacje. Tym bardziej, że pogodę miałam jak na zamówienie. Ani kropli deszczu, choć w moich rodzinnych okolicach lało z przerwami jak z przysłowiowego cebra. Podobno.
Jadąc przez niemal cały kraj nad Bałtyk naocznie stwierdziłam, że Polska to piękny kraj. Mimo wszystko ;) Szkoda, że taki niedoceniany. Cudne są te miasta i miasteczka przycupnięte gdzieś miedzy drogami. Szczególnie na terenach byłych Prus Wschodnich. Ordung muss sein ;) 
W Ostródzie nie byłam od lat. Teraz przejazdem, a jeszcze tam cudniej niż za siermiężnej komuny, co to turystycznie i nie tylko barchanem stała, ale za to z socjalu była na każdą kieszeń. Do dziś pamiętam coroczne wyjazdy do Kołobrzegu na wczasy i w cały świat na kolonie ;) Choć z bólem serca stwierdzić muszę, że koloni było znacznie mniej, bo mamuś moja nijakiej chęć na wczesne odpępnienie córci nie wykazywała ;) W przeciwieństwie do mnie, bo Młodego od drugiej klasy słałam co rok. Teraz już za stary, wiec się z matką równie nie młodą i złośliwą wybrać nad morze musiał ;) Całym szczęściem nie zamordowaliśmy się wzajemnie choć czasem na ostre szło ;) Tak to człek ma jak się dziecko w upartą  matkę wda.
Nad morzem nostalgia wzięła mnie okrutna, bo lata dziecięce solą morską, słońcem i piaskiem cudnie bieluchnym pachnąć mi będą po wieki. Młody nawet w zachwyt wpadł nad tym błękitem po i za horyzont, a w jego wieku zachwyty niebywałe bywają, bo malkontenctwem durnym i chmurnym wiek przesiąknięty jak ja cynizmem ;)  I nawet na dwieście morderczych schodków z klifu na plaże i na odwrót nie narzekał. A wchodziliśmy i schodziliśmy często :) Z dupska mi nie zeszło było, bo w górę z plaży głównie na rybki pyszne z przyległościami biegaliśmy niczym stado wygłodniałych wilków, co to rybę morską dawno temu i na obrazku widziało. Tym bardziej świeżą, wędzoną i morzem jeszcze pachnąca. Generalnie całą żywieniową filozofię odwiesiłam tymczasowo na kołek zażerając się goframi z bita śmietaną i owcami, dobijając świderkami w ilościach hurtowych. Młody nic nie odwieszał. On zawsze wściekle głodny, choć postury patyczaka, a w miejscu brzucha ma czarną dziurę. Mnie po takich ilościach turlać by musiano nie tylko ze względu na przejedzenie, ale gabaryty. 
Chodziliśmy dużo, więc pewnie dlatego świderki i gofry w zadek nie wlazły, ale i nie zlazły ;). Plażą do latarni w Rozewiu, gdzie dwieście morderczych schodków zamieniliśmy na dwa tysiące śmiercionośnych kamieni i pokonaliśmy niczym górskie kozice ;) Codziennie do Władysławowa, co to rzut beretem był. 
Do dziś nie mogę wyjść ze zdumienia, że byli tacy co to woleli autobusem bądź autem pokonywać ten dystans. Tym bardziej, że na jedynej drodze do Władka, Trójmiasta i dalej, siłą rzeczy korki były niebotyczne i stało się w nich daleko dłużej niż szło pieszo. A już zupełnym nieporozumieniem z mojego punktu widzenia była podróż z Chłapowa, gdzie schodki może i zabójcze, ale plaża cudna i o niebo mniej zaludniona, na plażę we Władysławowie, co to ścisk, tłok i dupina przy dupinie, że szpilki by nie wcisnął. Cóż motywacje takich plażowiczów pozostaną dla mnie zagadką na równi z motywacjami wczasowiczów co to do Egiptu jeżdżą niemal rok w rok, ale piramid nie widzieli, bo wolą drinka z palemką nad hotelowym basenem, a Morze Śródziemne czy Czerwone wiedzieli i owszem, ale na widokówkach w hotelowym sklepiku. Ale ja jestem z tych co to stacjonarnie spać jedynie lubią, a wypoczywać czynnie. Dlatego boleję, że połowa Wybrzeża wpadła na podobny koncept wyjazdu do Trójmiasta, tym samym udaremniając nam wyjazdu na Jarmark Dominikański do Gdańska i pokazy lotnicze do Gdyni. Sabotaż był na tyle skuteczny, że uziemił nas na dobre już na wstępie, na dworcu PKP we Władku.
Byliśmy na Helu gdzie cudnie Zatoka Gdańska z Bałtykiem się łączy. Widok prima sort :) Popatrzyliśmy na karmienie fok w fokarium. Te zdawało by się niewinne i słodkookie zwierzątka okazuje się są kąśliwe i niebezpieczne. I jakoś im się nie dziwię, bo sama gryzła bym ile wlezie i kopała nawet, gdyby z moich pobratymców tyle mufek, toreb, futer i bucików poszyto, co z nieszczęsnych foczek. A teraz płacz, że na wymarciu. Futra i buciki w gablotach nawet ładne nie były. A foczek zwyczajnie żal...
Na ostatnich nogach poszliśmy do Muzeum Obrony Wybrzeża. Na dzień dobry postrzelaliśmy sobie na strzelnicy wojskowej ogniem pojedynczym i ciągłym - we mnie niebywały psychopata siedzi, bo frajdę miałam ogromną :P A że jabłko od jabłoni niedaleko itp, to Młody też.
Patronem muzeum jest komandor Zbigniew Przybyszewski, którego cenzurka ukończenia szkoły oficerskiej wisi w pierwszej sali i daje niejakie pojecie o ogromie wiedzy, która sobie przyszyły komandor i jego koledzy musieli przyswoić. Dzielni to byli ludzie i większości przeżywszy niemiecka niewolę jak i wojnę skończyli po niej tragicznie. 
Potem z nosem przy gablotach obeszliśmy całą ukrytą w bunkrze ekspozycje, która do refleksji nas skłaniała. Niewesołych i zagrała na patriotycznej nucie. To zadziwiające i niepokojące, że ludzkość od wieków dokonali się głównie w co raz to wymyślniejszych i efektywniejszych - czytaj hurtowych - sposobach zabijania bliźniego swego. A ironią gorzką jest, że tym samym doskonali w medycznych arkanach
W kwestii medykamentów i sprzętów, to piękna ekspozycję tam mają prezentującą wyposażenie szpitali polowych. Ja mam solidne zboczenie zawodowe, więc mnie cała urzekła, choć co niektórzy wzdragali się wyraźnie na widok chirurgicznych pił i wiertarek. W każdym razie bardzo zadowolona byłam, że się pokusiłam na wizytę w muzeum, bo warto było jak cholera. I nawet powrót do Władka w pociągu wypchanym do granic możliwości oraz słono przepłacony i niesmaczny obiad nie popsuł mi pełnego wrażeń dnia.
Swoją drogą, to ja bardzo współczuje - wiem, że zarobek nielichy - mieszkańcom nadmorskich kurortów. Patrzyłam na te tabuny rodaków, co to się przez Władek przewalały zarówno pieszo jaki i na czterech kółkach i często wstyd mi zwyczajnie było, że jestem jednym z tych przyjezdnych. A najbardziej wstyd i wkurw pierwszorzędny łapał mnie na hałdy śmieci przez turystów zostawiane. Pomijając wsypujące się kosze, to cały chłapowki klif zawalony był śmieciem, butelkami i zwyczajnie zasrany w promieniu pięciu najbliższych kilometrów. Powinni tam jakieś lotne brygady zorganizować, co by solidnie po kieszeniach łupały takich turystów i plażowiczów, bo większych flejtuchów, brudasów i zwykłych chamów pewnie na zabitej dechami wiosze na Zakaukaziu nie ma. Wstyd. I jeszcze to przekonanie u wielu spośród nich, że jak płaci to może idąc dalej gównianą retoryką, zesrać się w krzakach na klifie w Parku Krajobrazowym zostawiając do dekoracji kilkumetrowa girlandę z papieru toaletowego. Trochę mi zatem ten sielski i cudny obrazek urlopowy brud, chamstwo i smród psuły. 
Zabawne z kolei było, że po bladym nie opalonym ciele autochtona można było poznać w lot niemal. Miejscowi mało mają czasu na byczenie się na plaży. Odpoczywają dopiero po sezonie. Morze to dla nich to samo co dla mnie Łysica, Gołoborze, czy inny Święty Krzyż. Atrakcja żadna, bo znana od dziecka. W sumie dobrym patentem na wypoczynek była by zamiana domów. I tak w "moje" Góry Świętokrzyskie mógłby przyjechać Kaszub, a ja na Kaszuby :) Ot wymiana turystyczna :)
Z żalem  do domu wracałam i tęsknotą za kolejnym razem. Tym bardziej dostrzegając szkaradę własnego miejsca zmieszania, bo miasteczko młode i paskudne dość tą szpetotą jednaką dla wszystkich miasteczek sypialni, co to rozwinęły się w czasach powojennych dzięki prężnemu przemysłowi, a obecnie gospodarczo leżą i kwiczą, bo syndyk po Okrągłym Stole hulał, aż wióry leciały. I przykro bo człek od smarka tu żyje, ale nie tylko estetyki ale i duszy temu miejscu brak, a i historia lokalna nie tylko uroku, ale chwały i chluby nie dodaje. Z małymi wyjątkami.





Rozewie


Z tych foczek mufek niet.


Jeden z bunkrów na Helu.



Natural born killer ;) 



Nasłuch ;)... W trakcie bezcenne stwierdzenie Młodego : "mamo nie bedę ci robił więcej zdjęć, bo wygladasz jak solara " :P 


Nasi dzielni piloci.


Plakaty filmowe.



Medykamenty.


Pomoc teoretyczna.


Łączność.


Cenzurka.


Hel.


Smutna przestroga dla brudasów.




Pozdrawiam.



Szukając wiosny...


... uskuteczniłam małą sesję. 
Las choć bez bujności barw, bo wciąż po lekkiej hibernacji czuć było wiosną i ziemią. Z dziką rozkoszą wstawiłam twarz do słońca. Nareszcie! Cholera jak ja to lubię. Nawet wczesnoporonny ćwierkot ptaków w weekendy, kiedy to człek może pospać nie przeszkadza. Otwieram balkon bo cieplutko, a słonko zagląda w oczy. Aż chce się żyć.


Pies też szczęśliwy. Po zimowym żywocie kanapowca z zipało się bydełko spacerem solidnie. Ganiał, jak by miał własne łapy pogubić. Kocisko z kolei z lubością wróciło na balkonowy parapet wygrzewać ryży zadek póki jeszcze się da, bo później parzy mu dupsko. Poza tym ten kawał kociego dresiarza i samiec alfa, z dzika rozkoszą  niczym kocię walcował się po anemicznej trawie. 
No i jak tu nie kochać wiosny, kiedy nawet zwierzaki doceniają jej nadejście niemal fanfarami, werbalnymi i trąbką, a ja półlitrowym... sorbetem na miejscu ;) 





















Lukrowany świat - unplugged.


Każdy kto mnie zna wie, że nie znoszę zimna i zimy. Ubierania się w warstwy ubrań, by je za chwilę zdjąć, potem nałożyć. I tak w kółko. Dodam do tego zmarznięte palce stóp i rąk, oraz niemal wiecznego strzaskanego mrozem buraka na paszczy :) Same uroki.. Nie zmienia to faktu, że nie sposób odmówić urody i uroku zimie w takim wydaniu jak dziś. Nawet takiej jak z wczoraj i przedwczoraj, po mimo permanentnego lodowiska w całym mieście i ogromnych problemów z dostawą prądu.
Kilka dni temu wyszłam z domu i zaniemówiłam z wrażenia. Na tyle, że nawet najmniejszego śladu irytacji nie poczułam nad zamkniętym w  zmrożonym kadrze światem. To cudowne, że nieprzewidywalna przyroda pozwala jeszcze umieć się dziwować i pochylić nad jej niebywałym dziełem. Jak żyję takich cudów nie widziałam. Weszłam w lukrowaną cukrem bajkę.
Wiem, stara i głupia jestem, ale nadal mnie zdumiewa, że zimno, mróz i deszcz za hibernowały niczym artysta plastyk każde źdźbło trawy, każdy listek, gałązkę w osobne dzieło sztuki. Skute lodem, błyszczące w świetle dnia i latarni, zupełnie odrealnione. Jak komputerowa grafika, która ma czasem problem z pikselami i ostrościąMonochromatyczna, niemal  nieziemska, holograficzna.












Dodatkowym czynnikiem do kontemplacji i refleksji był wspomniany brak prądu. Dwa dni z niewielkimi przerwami na światło trwała awaria. I po raz kolejny irytacja poszła w diabły dając wyraz zdumieniu, jak pięknie i jasno jest zimową, śnieżną nocą bez... światła. Gdy brak energii nie jest tożsamy ze strachem przed ciemnością i ograniczeniem wynikłym z przyzwyczajenia - przecież kiedyś światła elektrycznego nie było - można umieć docenić nocne piękno nie zakłócone glorią sztucznego światła.
Zabawne, że wraz z użytkowaniem energii wyrobiliśmy sobie odruchy zupełnie odmienne od tych z przed kilkuset lat, ba kilkudziesięciu nawet zanim komunistyczna elektryfikacja każdej zapadłej dziury oświeciła nas na dobre. I tak wchodząc do ciemnego pomieszczenia odruchowo szukamy włącznika. Nawet gdy tego prądu brak, a my mamy tego świadomość. Podobnie jest z wykorzystaniem urządzeń elektrycznych. Myślimy schematami zapominając, że nam schemat odcięto ;) I tak oto wiem, że w pracy nie wypiję kawy z ekspresu i nie wstawię wody, ale nie przeszkadza mi to przez moment myśleć, że mogę gorącą kupić w sklepie w którym... też nie ma prądu i wracam do punktu wyjścia ;)
Swoja drogą, to niebywale nas ta energia jak i cała cywilizacja i technologia - po mimo niewątpliwego dobrodziejstwa - ubezwłasnowolnia. Kim byśmy byli jak sobie poradzili pół roku bez prądu? 
Zadziwiająca w tym kontekście braków energetycznych jest niefrasobliwość w ocenie choćby trwałości jej infrastruktury. Tak jak by ktoś, lub coś nie mogło globalnej, czy lokalnej  żarówki wykręcić. Tymczasem da się i lokalnie i globalnie nawet, bo nie tak dawno pół Ameryki Północnej bez prądu było i do tej choć minęło sporo czasu, liże rany po tym jak słoneczko pościło niewielkiego bąka. Bo podobno przyczyną awarii był dość solidny wyrzut masy koronalnej. Nie mam pojęcia, czy faktycznie był to silny impuls elektromagnetyczny czy nie, faktem jest że Nowy Jork i pół Quebecu zległo na długo w ciemnościach.
Do dziś pamiętam w związku z tą awarią w Ameryce moja dygresją na szkoleniu z informatycznych systemów medycznych  i oburzenie panów informatyków - programistów na pytanie, czemu mielibyśmy raz na zawsze rezygnować z papieru i szafy na rzecz zapisów elektronicznych, skoro wystarczy brak prądu by nie tylko uniemożliwić pracę, ale i obieg informacji. Panowie na to że cywilizacja, postęp, rozwój technologia ( w domyśle kasa ;) ) A szafa i papier to przeżytek w dodatku nietrwały, bo pożar na ten przykład, lub powódź i papierową bazę danych szlag trafi. No drżyjcie narody. Najwyraźniej wedle panów informatyków takie kataklizmy komputerów, baz informatycznych i globalnej sieci nie dotyczą, a tym bardziej  z braku prądu, który to brak nie wystąpi nigdy. Bo nie i już. Co z tego, że w  całym NY nie było, skoro wedle panów nas to nie dotyczy. Złośliwie i na głos stwierdziłam wtedy, że najwyraźniej panowie mają rację, bo przecież my w przeciwieństwie do nowojorczyków mieszkamy na Marsie :P Foch panów był uzasadniony, bo cała salka konferencyjna dławiła się śmiechem ;) 
Poza tym, że takie awarie w niwecz obróciły by plany reformy informatycznej służby zdrowia  i zwiodły by bankowość na manowce, to niewątpliwie dają ogromne możliwości wykorzystania w praktyce, ku chwale ojczyzny ;) Z braku prądu w ogólnej nudzie i niebezpieczeństwie zbyt gorliwych dysput lub ich braku tudzież tematów do nich, w mrokach wczesnego zimowego wieczora złożeni apatią obywatele zabrali by się gorliwie do robienia dzieci. Biorąc tym samym przykład z wyjątkowo jurnych zimą pradziadów. Aż dziw, że nasz genialny rząd walczący z niskim przyrostem naturalnym jeszcze na to nie wpadł.


Pozdrawiam.



" Czwartaków" dni krwi i dni chwały.


Rzecz nie o piechocie Armii Ludowej, ani też czwartym pułku piechoty wojsk Królestwa Polskiego, ale o czwartym pułku Legionów Polski, który wchodził w skład  III Brygady Legionów Polskich i brał udział w potyczkach w wojnie polsko  bolszewickiej.
Tytuł postu, to nic więcej jak hasło, pod którym odbywała się zeszłego roku rekonstrukcja walk jakie miały miejsce podczas wojny, w której zwycięstwo i odzyskanie niepodległości było chyba jednym i faktycznym. Zwycięstwem,  które świętujemy słusznie, lecz zawsze z fatalnym skutkiem.
Celem organizatorów rekonstrukcji było przybliżenie historii bojowej wspomnianego pułku, oraz przedstawienie epizodów z różnych bitew tego okresu. Nad całością rekonstrukcji pieczę trzymało Muzeum Orała Białego, a udział wzięło stu pięćdziesięciu rekonstruktorów z całej polski w tym pięćdziesięciu kawalerzystów. Obejrzeć można było prócz wspomnianych starć miedzy innymi nocny atak pułku na bagnety pod Siedzicą, w którym polscy żołnierze rozbili trzy sowieckie pułki. 





















Jaki już kiedyś wspominałam, lubię tego rodzaju "igrzyska", dlatego ubolewam nad faktem, że to było najwyraźniej ostatnim odbywającym się w moim mieście i pod egidą Muzeum. Powód jest prozaiczny. Jak nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze, a tych horrendalnie zadłużone przez prezydenta miasto nie ma. Dziurę niczym Rów Mariański trzeba czymś łatać. Szkoda tylko, że nie apanażami tych, co kasę lekką rączką wydawali i rzadko kiedy zgodnie założeniami budżetu. Tymczasem cykliczne rekonstrukcje, na których zjawiało się tysiące ludzi przeszły na śmietnik historii. Podobnie jak dyrektor Muzeum. 



Pozdrawiam.



Pamięć pokoleń.



Lubię cmentarze. Obok pamięci, kamienia i papieru są one kroniką pokoleń. Tchną spokojem i nostalgią lat minionych. Przywracają na powrót do żywych tych, którzy dawno odeszli. 
Lubię spacerować cmentarnymi alejami, pisać życiorysy twarzom nad epitafium. Widzieć ja roześmiane, pełne emocji. Co z tego, że fizycznie przeminęły? Energia tych ludzi ciągle drzemie wśród żywych. Na kartach książek, zabytków, które pobudowali. Drzemie w historii, która kształtowała nas i nasze życie obecne. Ich śmierć jest naszym życiem. Nasze życie kontynuacją ich dokonań. 
Dla mojego syna moi dziadkowie, jego pradziadowie są abstrakcją. Twarzami starszych ludzi patrzących z lastryko. Będzie ich znał takimi, jakimi ja ich pamiętam. 
Dziadków od strony mamy nie poznałam wcale, bo osierocili ją młodo. Dziadek od strony ojca, weteran wojny polsko bolszewickiej zmarł gdy miałam trzy lata. W pamięci majaczy mi twarz staruszka, który darzony był estymą i szacunkiem. Po latach dowiedziałam się, że był to typ człowieka z tzw. sercem na dłoni, który ostatnią koszulą z grzbietu by się podzielił. Ludzie słysząc, że jestem jego wnuczką rozpromieniali się i rozpływali w peanach pochwalnych, a ja puchłam  z dumy ;) Do dziś, po mimo ówczesnego szczeniactwa pamiętam tłumy na pogrzebie, jak i zupełny brak zrozumienia z mojej strony nie tyle dla powagi sytuacji, co łez i tragedii z odejścia, bo przecież wiedziałam, że dziadek jest, tyle że już nie tu i nadziwić nie mogłam, że wszyscy obecni nie wiedzą.
Babcia odeszła długo po nim i była dla mnie skarbnicą wiedzy historycznej, na której zasób jako szczyl nie zwracałam specjalnej uwagi. 
Od niej po raz pierwszy usłyszałam o obu światowych wojnach, zeppelinach, które na własne oczy widziała, jak i bombardowaniach i rzeziach na cywilach dokonywanych przez bezkarne Luftwaffe w pierwszych dniach wojny. 
Opowiadała jakim wyczynem było zdobycie podstawowych produktów żywnościowych niezbędnych do przetrwania. Jak SS szafując cukierkami bawiło się, szczując dzieci do dokuczania żydom. Mówiła też, że wśród oprawców bywali ludzi dobrzy, że człowiek człowiekowi nie równy, bez względu na to jaki mundur nosi. 
Wspominała niemieckich, młodych byczków, którzy co sobota karnym szykiem jedynie w spodniach od munduru, ręcznikiem na szyi i pieśniami na ustach, bez względu na pogodę, szli do łaźni na kąpiel. Dodawała przy tym żartobliwie, że przybycie krasnoi armii znacznie wcześniej obwieścił nieznośny smród od wschodu. Z czerwonoarmiejcami wiążę się również babcina anegdota o zegarkach. 
Wiadomym jest, że odsetek wykształconej i obytej radzieckiej społeczności po rewolucji do lat czterdziestych nie wzrósł gwałtownie. Zatem zaciągano azjatyckich mużyków dla których czasomierz, to cud świata istny i tacy "po dobroci" zegarki lachom kroili. Pozapinała więc rodzina co cenniejsze na kostkach nóg, by pod spodniami ukryć, tyle tylko że i tam je dostrzeżono i z okrzykiem: "dawaj! takich my nie majem !" ściągnęli łupy. Dziadek choć zły zęby zaciskał, żeby śmiechem w skośnooką twarz nie parsknąć. Ot przyszli wyzwoliciele. Dobrze, że na zegarkach się wtedy skończyło.
I tak gdy by nie babcia, potem mama, oraz całe zastępy ludzi starszych, z których wielu już na tym świecie nie ma, nie było by mojego zamiłowania do historii, którą poznałam najpierw oczami tych, dla których była teraźniejszością. 
Żałuję, że wielu osobom, tak jak i mojemu dziecku cmentarze kojarzą się jedynie z wiecznym spoczynkiem. W obecnych czasach ten strach przed śmiercią sprawia, że są o ironio gloryfikacją życia. W każdym razie przypominając sobie o śmierci należało by pamiętać, że jesteśmy sumą kreacji tych, którzy odeszli.




Na zdjęciach: 
Od prawej strony siostra mojej babci z mężem i dzieckiem. Na zdjęciu z lewej Babcia, Dziadek, siostra mojego ojca i on sam na fotografii komunijnej.
Dodam, że wszystkie siostry babci podobnie jak ona dożyły sędziwego wieku. Zapamiętałam je, jak by żywcem wycięte z pierwszych lat dwudziestego wieku. Szczupłe wyprostowane jak struny. Ubrane w bluzki z wysokim kołnierzykiem, długie spódnice, z włosami starannie uczesanymi w kok.




Kiedyś i ja będę wspomnieniem. Miłym lub niechcianym. Tymczasem w babcinej retro sepii.








Pozdrawiam.



Mój "bestiariusz".



Co by było mniej zadęcia, mniej monochromatycznie, a bardziej swojsko i przystępnie postanowiłam dodać galerię. Pomijając mój połgębek w profilu, na który zamieniłam płaczącą na niebiesko Jill Bioskop najpewniej mojej facjaty w galerii będzie niewiele, bo cenię sobie anonimowość. Będzie za to osobisty zwierzyniec, okoliczności przyrody i inne
Na dobry początek w całej krasie obiecaną zwierzynę upubliczniam. Wypadało by dodać, że odkąd pamiętam psiara i kociara była ze mnie zawołana. Wcześniejsza obecność wmieszkaniu rodziców jak i fakt przebywania na ich tzw garnuszku sprawiał, że nie mogłam pofolgować swoim rozbuchanym zakusom sprowadzania pod dach kotów czy psów w ilościach większych niż jedna sztuka. Teraz ogranicza mnie jedynie zdrowy rozsądek i blokowy metraż ;)
Mój miniaturowy zaczepno - obronny sznaucer, przez pierwszych właścicieli zwany Księciuniem z racji iście arystokratycznych wymagań i skłonności do wygód wszelakich. Charlim został nazwany przez syna z racji koloru jak i kędzierzawego włosa jak u Chaplina. Ponad to Czarujący Czaruś (zwany tak pieszczotliwie) jest niezwykle hałaśliwy i roszczeniowy po pozostawieniu w osamotnieniu w domu. Ten typ chyba tak ma, bo z tych co znam wszystkie takie rozdarte i nieszczęśliwie w przymusowej samotni. 


Paprot. Paprot na początku był Protem, jak Kevin Spacey z K -Pax. Po tym jak zeżarł i rozdeptał balkonowe kwiatki został Paprotem. Niestety podczas mojej nieobecności ciekawski gówniarz dał zimą dyla za balkon. Moje chłopy - sztuk dwa nawet nie zauważyły, że kot zniknął :( Nie odnalazł się niestety.




Sprawiedliwy sen dwóch zdawało by się rasowych antagonistów. Dupka przy dupce ;)


Trójca nie święta. Charli, Paprot i Idzio.


Charli z Idziem przed pójściem w objęcia Morfeusza.


Rysio
  

Słów kilka o Idziu by wypadało skreślić. Idzia z przetrąconym ogonem, zapłakanego jak nieszczęście zgarnęłam w drodze z pracy. Okazało się, że kocurek ma galopującą robaczycę. Seria zastrzyków pomogła, kot doszedł do siebie do tego stopnia, że został pierwszym kocim dresem okolicy. Po nocnych wojażach wraca z podrapaną paszczą, przetraconą łapą (znów seria zastrzyków tym razem przeciwzapalnych), naderwanym uchem. Nic to, bo Idziek rulezz! 
W międzyczasie przewinął się jeszcze Rysio, zaginął w podobny sposób jak Paprot :( Został nam Idzio i Charli. Radości i śmiechu z tego tandemu jest do łez. Jedno za drugim tęskni i beczy. Często spacery, z którymś z domowników uskuteczniają we dwójkę. Miny mijanych przechodniów - bezcenne :)
Chłop mój marzy o sprawieniu sobie "niebieskiej baryły" - po naszemu: kota brytyjskiego. Bydlątko jest dość spore bo i do 10 kilo ważyć potrafi, stąd u niego ta baryła :) Śmieję się, że miejsca będzie musiał kotu czipaz gps -em w błękitne dupsko zamontować. 
PS. Zdjęcia prócz ostatniego ( Rysia wykonanie przyprawiało o oczopląs) są nie obrabiane.


Pozdrawiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz